Clive Staples Lewis (1898-1963) zaliczony do grona Ojców Kościoła? Takie określenie, na które natknął się ktoś z moich przyjaciół, wcale mnie nie oburzyło.
Lewis był wielkim erudytą rozczytanym w dziełach Ojców Kościoła. Znał św. Tomasza, średniowieczną literaturę religijną i wielką tradycję Kościoła angielskiego przed i po schizmie. Był nieźle zorientowany w egzegezie biblijnej, swobodnie władał greką i łaciną oraz europejskimi językami nowożytnymi. Próbował mówić o najistotniejszych i skomplikowanych problemach dotyczących człowieka i Boga z pozycji zdrowego rozsądku. Obdarzony umiejętnością prostego i obrazowego przedstawiania spraw skomplikowanych, był apologetą i popularyzatorem wiary w najlepszym znaczeniu tych słów. Był również niebanalnym teologiem, przedstawiającym swoją myśl nie w formie systematyzujących prac naukowych, lecz w iskrzących się plastycznymi obrazami esejach, beletrystyce, pogadankach radiowych i mitografii. O randze jego myśli teologicznej świadczy cytowanie go przez takich uczonych, jak Hans Urs von Balthasar czy Joseph Ratzinger.
 
Nawrócony w drodze do… zoo
 
Poprzez historię swojego życia był Lewis świetnie przygotowany do roli, jaką miał spełnić – „teologa szarego człowieka”, jak określił go bliski przyjaciel, J.R.R. Tolkien. Typowy dwudziestowieczny wątpiący intelektualista, który przechodzi bardzo prawidłową filozoficznie, choć chyba wcale nieczęstą drogę do chrześcijaństwa poprzez panteizm, deizm, monoteizm. Siłą napędową tego nawrócenia było zrozumienie, czym jest mit oraz poszukiwanie „radości”. Dzięki tym dwóm elementom jego wiara, mając podbudowę filozoficzną i teologiczną, była tak pełna życia i zachwytu.
Kiedy jednak Lewis twierdzi, że jednym z fundamentalnych doświadczeń jego wiary – a tym samym i jego teologii – jest radość, trzeba mieć świadomość, że idzie mu o szczególny jej rodzaj. Ma on na myśli radość płynącą ze specyficznego, niemożliwego do zaspokojenia pragnienia-tęsknoty. Na określenie tego doświadczenia używa niemieckiego słowa Sehnsucht, a nie angielskiego longing (tęsknota) czy desire (pragnienie, pożądanie). Zrozumienie zaś, na czym polega Sehnsucht, to klucz do całej Lewisowej religijności, a więc i jego teologii.
Doświadczenie to – pisze sam Lewis – jest przeżywaniem głębokiej, silnej tęsknoty. Od innych tęsknot różnią je jednak dwie rzeczy. Po pierwsze, chociaż pragnienie jest silnie odczuwane, niekiedy nawet bolesne, jednak ono samo sprawia pewną rozkosz. […] to pragnienie cenimy także wówczas, gdy nie mamy nadziei na jego zaspokojenie – ci, którzy go kiedyś doświadczyli, przedkładają je ponad wszystko na świecie. Głód, jaki mu towarzyszy, jest lepszy od każdego poczucia sytości.
Jeśli człowiekowi zdarzyłoby się źle rozpoznać źródło owego „pragnienia”, i tak w końcu rozpozna fałszywosć tego, co odnalazł, i dotrze – pisze Lewis – do jasnej i wyraźnej wiedzy, że ludzka dusza została stworzona, by radować się przedmiotem, który nigdy nie zostanie jej w pełni dany.
Kamieniem milowym w drodze Lewisa ku wierze, oprócz rozpoznania „pragnienia” i podążania za nim, było zrozumienie, że musi istnieć transcendentny jego przedmiot, a następnie odnalezienie jego zarysu. Szukał go u Berkeleya, w Ewangelii, u Chestertona, aż wreszcie nastąpił przełomowy wieczór, kiedy uznał, że Bóg jest Bogiem, ukląkł i zaczął się modlić. Jednak nie było to jeszcze zakończenie drogi – nastąpiło jedynie nawrócenie na teizm. Poznając coraz głębiej chrześcijaństwo i uznając jego wartość, angielski myśliciel wciąż trwał w oddaleniu. Szczególnie trudno było mu przyjąć to, co nazywał „mitem Chrystusa”. Bardzo ważna okazała się tu rozmowa z przyjaciółmi-chrześcijanami: Hugo Dysonem i Tolkienem. Ci współmiłośnicy mitów pokazali Lewisowi, że – kochając mity i rozumiejąc, że mit przemawia jako całość niepoddająca się analitycznemu wydobywaniu z niej poszczególnych wątków – sam odrzuca jeden z mitów tylko dlatego, że ten aspiruje do bycia historyczną prawdą.
Przemiana nastąpiła parę dni później w autobusie, w drodze do ogrodu zoologicznego. Było to już oczywiste pociągnięcie łaski, pozbawione przemyśleń czy emocji. Kiedy wyruszaliśmy, nie wierzyłem – wyznaje Lewis – że Jezus Chrystus jest Synem Bożym, a kiedy przyjechaliśmy do ogrodu zoologicznego, byłem o tym przekonany. Nie można jednak powiedzieć, iż spędziłem podróż zatopiony w myślach albo że miotały mną emocje. […] Czułem się raczej jak człowiek, który po długim śnie, nadal leżąc nieruchomo, zaczyna powoli zdawać sobie sprawę, że się obudził.
 
Prawdziwy mit
 
Lewis dostrzegł wreszcie, że historia Chrystusa jest doskonałym, najpełniejszym wariantem mitu o Bogu stającym się człowiekiem i umierającym za człowieka. Mit ten podejmuje wątki rozrzucone w różnych religiach i mitologiach. A różni się jedynie tym, że wpisany jest w historyczną rzeczywistość i pretenduje do bycia rzeczywistością nie tylko w znaczeniu wewnętrznej treści – jak w przypadku każdego mitu – ale w znaczeniu faktycznego zdarzenia. O ile na przykład historyczna prawda mitów hinduskich jest zupełnie nieistotna, o tyle historia Jezusa z Nazaretu jest „prawdziwym mitem”, którego znaczenie związane jest z realnością wydarzeń, choć same wydarzenia przekracza.
Chcąc przekazać rzeczywistość absolutnie przekraczającą możliwości wyrazu języka, Bóg niejako z konieczności posłużył się językiem mitu, takiego jednak, który rzeczywiście się wydarzył. Mit ten pozostaje zawsze pierwszy w przekazie wiary i wydaje się mieć strukturę podobną do sakramentalnej. Można nawet stwierdzić, że cała rzeczywistość ma taką strukturę. Właśnie nadprzyrodzoność nadaje całej reszcie stworzenia sens, a właściwie wiele sensów, przenikających się i uzupełniających.
Skoro nadprzyrodzoność dana jest człowiekowi, to – twierdzi Lewis – musi wyrażać się w ramach jego władz. Oczywiste jest więc, że reakcje podmiotu poznającego będą należeć ściśle do sfery naturalnej. Jednak to przełożenie nadprzyrodzoności na doczesność mówi coś o ponaddoczesnej rzeczywistości, podobnie jak płaski rysunek może oddawać przestrzenny obiekt, choć nie w sposób pełny i całkowicie jednoznaczny.
Tę wypracowaną przez Tolkiena i Lewisa nową koncepcję mitu połączyć można z wcześniejszym jego rozumieniem: Mit jest najpełniejszym z możliwych doczesnym przedstawieniem Niewyrażalnego. Jest zupełnie możliwe – dowodzi Lewis – iż jest to jedna z największych sztuk, ponieważ jej utwory dają nam (przy pierwszym spotkaniu) tyle zadowolenia i (przy dłuższej znajomości) tyle mądrości i Mocy, co dzieła największych z poetów. […] Podnosi w nas odczucia, których nigdy wcześniej nie mieliśmy, nigdy nawet nie przeczuwaliśmy, tak jakbyśmy wyrwali się ze zwykłego stanu świadomości i „posiedli radości nie przynależne naszemu urodzeniu”. Wchodzi nam pod skórę, dotyka głębiej niż nasze myśli czy nawet namiętności, drażni najdawniejsze pewniki, aż wszystkie pytania na nowo się otworzą, a przede wszystkim wstrząsa nami, aż budzimy się ku życiu na jawie bardziej wyrazistej niż przez większość naszego życia.
 
Lew nie oswojony
 
Dzieło Lewisa to najczęściej twórczość „mitopeiczna”, czyli taka, w której historia Jezusa z Nazaretu przedstawiona zostaje jako „prawdziwy mit”. Jego powieści to mitopeje, w których sens ukazany został przez następstwo zdarzeń, a nie przez definicje czy alegoryczne przedstawienia. Mit bowiem nie jest alegorią. Nie tworzy się go, pytając najpierw o przesłanie, które się chce przekazać, aby następnie zapytać o formę wyrazu. Dlatego jego treść jest pierwotna. Znakomicie można to zobaczyć na przykładzie „Opowieści z Narnii” – książek adresowanych wprawdzie do dzieci, z ich lektury jednak bardzo wiele skorzystać mogą również dorośli. Podobnie bowiem jak „Kubuś Puchatek”, „Mały Książę” czy „Momo”, zawierają w sobie treści uniwersalne, głęboko filozoficzne i teologiczne.
Pomysł „Opowieści z Narnii” zasadza się na idei istnienia światów równoległych. Takim światem jest kraina, w której leży Narnia – państwo mówiących zwierząt, karłów, nimf i innych baśniowych istot. Stwórcą Narnii jest Lew Aslan – pełen majestatu i mądrości. Pozostaje on jednak prawdziwym lwem, ma gorący, zwierzęcy oddech, a przede wszystkim jest „nieoswojonym lwem”. To określenie, wiele razy powtarzane, obrazuje dzikość zwierzęcia, jednak w odniesieniu do Aslana cecha ta wyraża transcendencję Boga, który nie spełnia ludzkich zachcianek, nie przychodzi na zawołanie i którego planów nie da się przeniknąć.
Aslan, będąc stwórcą świata, podlega jednak jego – nadanym przez siebie – prawom, szczególnie tym najgłębszym. Podlega Wielkim Czarom i Największemu Czarowi sprzed Początku Czasu. Są to nie tyle prawa zewnętrznie narzucone, ile logika dobra i zła, wypływająca z samego fundamentu stworzenia, z logiki świata. Zaprzeczenie jej zaprzeczyłoby samemu istnieniu świata. Dlatego Aslan musi oddać swoje życie, aby uwolnić zdrajcę. Zarówno Aslan, jak i Biała Czarownica, która chce sprawić, aby w Narnii trwała zawsze zima, ale nigdy nie było Bożego Narodzenia, kogoś nam przypominają. W pewnym momencie dzieci dowiadują się, że mają się nauczyć rozpoznawać Aslana w Narnii po to, aby rozpoznać Go w innej postaci w naszym świecie.
Narnijskie opowieści obfitują w zbrojne starcia, intrygi, podróże, wojny, ale zawsze obowiązuje tu ta sama zasada – walczący o dobro muszą starać się rozpoznać wolę Aslana, a największym zagrożeniem jest nie tyle zewnętrzny wróg, ile własna słabość, z którą muszą uczyć się walczyć. Siły zła ze szczególnym upodobaniem posługują się bowiem kłamstwem, są wrogie każdemu pięknu i każdej prawdziwej przyjemności.
Lewis konsekwentnie ukazuje stworzenie i wcielenie jako jeden akt Boży. W jego twórczości rzeczywistości te nieustannie się przenikają – jedna czerpie swój sens i wypełnia się w drugiej. Angielski filolog daje również wyraz swemu głębokiemu przeświadczeniu o wyjątkowości i niepowtarzalności chrześcijaństwa. Żadna inna religia – zdaniem Lewisa – nie oddaje prawdy o świecie materialnym w tak pełny sposób jak chrześcijaństwo. Choć tak stanowcza konstatacja może być dziś dla wielu nie do przyjęcia, pozostaje jednak w zgodzie z intuicją Kościoła, potwierdzoną przez Jana Pawla II w „Dominus Iesus”.
Zdaniem Lewisa, podstawowym i bardzo głębokim odczuciem człowieka jest godność i piękno świata. Równocześnie jednak świat jawi się jako okrutny i pełen zła. Chrześcijaństwo, a konkretnie prawda o wcieleniu i odkupieniu, pozwala rozwiązać ten pozornie nierozwiązywalny dylemat. Rację mają – twierdzi angielski myśliciel – zarówno „religie natury”, jak i te, które naturę odrzucają. Z jednej strony Chrystus jest o wiele mocniejszą apoteozą stworzenia niż Bachus czy Adonis. On rzeczywiście jest Bogiem zbiorów i obfitości. Cóż mnich buddyjski powiedziałby na rozmnożenie chleba albo – co gorsza – na cud w Kanie? Dla religii, w których celem jest uwolnienie się od tego, co czasowe i materialne, chrześcijaństwo wygląda jak apoteoza naszego złudnego świata.
Z drugiej jednak strony – pisze Lewis – Jahwe wyraźnie  n i e  j e s t  Bogiem natury. Nie umiera corocznie i nie wraca do życia, tak jak powinno to robić prawdziwe bóstwo zbóż. Wprawdzie jest dawcą wina i urodzajów, ale nie wolno oddawać Mu czci przez bachanalie i afrodyzje. Nie jest duszą natury ani żadnej jej części. Zamieszkuje wieczność; mieszka w miejscu wysokim i świętym. […] Nie należy Go utożsamiać nawet z „iskrą Bożą” w człowieku. Jest On „Bogiem, a nie człowiekiem”.
Wcielenie nie jest zatem czymś w rodzaju pikniku Bachusa, schodzącego dla rozrywki na jakiś czas na ziemię. Celem wcielenia jest zarówno podniesienie natury, jak i jej oczyszczenie oraz całkowite przeobrażenie, którego warunkiem jest przejście poprzez obumarcie. Z drugiej strony ukrzyżowanie, które mogłoby się kojarzyć z radykalnym odrzuceniem świata i materii, jest już rozświetlone przez zmartwychwstanie. Ono zaś to przecież apoteoza stworzenia. I w ten właśnie sposób koło się zamknęło. Zmartwychwstanie i rzeczywistość duchowa prowadzą także do materii, do pewnego rodzaju dosłownej apoteozy stworzenia, które jest przyjęte przez Boga do tego stopnia, że staje się w Nim obecne. Niknie alternatywa: ku naturze czy przeciw naturze. W Chrystusie Bóg daje odpowiedź na dwie, zdawałoby się, zupełnie sprzeczne koncepcje rzeczywistości, oparte na dwu przeciwstawnych, a podstawowych dążeniach człowieka: przyjąć naturę aż do utożsamienia się z nią lub wyzwolić się od niej, a więc ją odrzucić. Chrystus jest częścią stworzenia i jest transcendentny. W swojej historii spełnił zarówno przyjęcie natury, jak i pełnię wolności wobec niej.
W ten właśnie sposób określa Lewis podstawę chrześcijańskiej antropologii. Nazywa ją zasadą złożonej natury człowieka. Zrozumienie, że człowiek jest jednocześnie bytem duchowym i materialnym i że ma się spełnić jako taki, tzn. że celem nie jest ani anielskość, ani tym bardziej zezwierzęcenie – określa zarówno samo człowieczeństwo, jak i stosunek człowieka do świata.
Styl Boga
 
Stworzona przez Tolkiena i Lewisa koncepcja mitu, wraz ze świadomością nieustannego działania Boga w świecie, przybliża Lewisa do rozumienia sakramentów jako zdarzeń niosących działanie Boga. W najbardziej przez siebie cenionym dziele, „Perelandrze”, Lewis pisze: Już dawno temu, na Marsie […] Ransom począł dostrzegać, że ścisłe odróżnianie prawdy od mitu i obydwu tych pojęć od faktów jest zabiegiem czysto ziemskim, będącym pochodną owego nieszczęsnego rozdziału pomiędzy duchem i ciałem, który jest rezultatem Pierwszego Upadku człowieka. Zresztą nawet na Ziemi sakramenty są nieustannym przypomnieniem, że rozdział ten nie jest ani całkowity, ani ostateczny. Wcielenie było początkiem scalania rozdartych rzeczywistości.
W stworzeniu – uważa Lewis – podobnie jak w dziełach literackich jednego pisarza, można się dopatrzyć pewnego „stylu”, sposobu działania jednego autora. Zauważenie tego stylu nie oznacza wcale, że w pełni rozumiemy dzieło ani tym bardziej, że możemy wyciągać daleko idące wnioski o jego wszystkich elementach. Dostrzegając na przykład istnienie ewolucji w przyrodzie, można potraktować ją jako styl działania Pana Boga. Charakterystyczne dla tego stylu jest jednak to, że każdy kolejny etap nie jest prostym udoskonaleniem poprzedniego, ale wydaje się zupełnie od niego różny. Ssaki trudno traktować jako udoskonalone dinozaury. Dlatego też można by się spodziewać pewnej, już nadprzyrodzonej, ewolucji człowieka. Z całą pewnością – i właśnie to możemy wywnioskować z ewolucji naturalnej – nowy etap będzie czymś całkowicie różnym i niemożliwym do wydedukowania z obecnego. Patrząc zatem z punktu dojścia – zauważyć można ciągłość i logikę Bożego działania, jednak patrząc z punktu wyjścia nie można jej przewidzieć.
Inną zasadą Bożego stylu, jaką Lewis odczytuje w stworzeniu, jest zasada wyboru. Przyroda wydaje się w pewnym sensie rozrzutna i marnotrawna, ponieważ tylko niewielka część możliwości dochodzi do urzeczywistnienia. Dzieje się tak zarówno w ewolucji gatunków, jak i w funkcjonowaniu poszczególnych organizmów. Na przykład zazwyczaj tylko nieliczne z nasion roślin mają możliwość wzrostu. Taki sam „styl” można zaobserwować w historii zbawienia. Wielość ludów i kultur i pomiędzy nimi jeden mały naród wybrany. A przecież Wewnątrz tego narodu – pisze Lewis – trwa dalsza selekcja: jedni umierają na pustyni, inni pozostają w Babilonie. […] Proces ten zacieśnia się coraz bardziej, niejako zaostrzając się w końcu w mały, jasny punkcik na podobieństwo ostrza włóczni. Jest nim dzieweczka żydowska pogrążona w modlitwie. Cała ludzkość (o ile chodzi o odkupienie) w niej się zogniskowała.
Zasadę wyboru uzupełnia zasada zastępstwa. Także ona jest już widoczna w przyrodzie: nic nie jest samoistne, wszystkie organizmy do swego istnienia i rozwoju potrzebują innych. Na poziomie nadprzyrodzonym dzieje się to samo. Jeden Człowiek bez grzechu cierpi za grzesznych, a wszyscy nawzajem „noszą swoje brzemiona”.
Wymienione zasady – zwraca uwagę Lewis – nie podlegają naszej ocenie, ponieważ są rzeczywistością jako taką. Wszelkie wartościowanie, którego byśmy mogli dokonywać, jest bezsensowne, podobnie jak bezsensowne jest wartościowanie zjawisk przyrodniczych. Grzeszy ono antropocentryzmem i umysłowym lenistwem. Trudno mówić na przykład o dobru albo złu deszczu lub tęczy. W przyrodzie, rzecz jasna, można zauważyć zło, tyle że nie można mówić o nim jako czymś obiektywnym, ale raczej jako o czymś, co w danym momencie jest dla nas nieprzyjemne. Prawdziwe zło jest wynikiem grzechu.
Lewis zawsze stara się uwydatnić to, że życie Boże przewyższa swoją realnością wszystko, co widzimy. Poprzez nawiązywanie w beletrystyce do obrazów mitycznych udaje mu się unikać bezbarwności doktryn, nieoddających niesłychanej intensywności rzeczywistości Boga. Przyznajmy, że Apollo czy Hermes dużo silniej oddziałują na wyobraźnię niż większość teoretycznych nauk o Chrystusie.
Oksfordzki filolog opowiada się zdecydowanie za mówieniem o Bogu w terminach osobowych, które, choć tylko analogiczne, z pewnością są najbliższe Niepoznawalnego. Dowodzi, że ci, którzy próbują pozbyć się ludzkich […] „antropomorficznych” wyobrażeń, wprowadzają jedynie na ich miejsce wyobrażenia innego rodzaju. „Nie wierzę w Boga osobowego – powie ktoś – lecz wierzę w wielką duchową siłę”. Nie zauważył tylko tego, że wyraz „siła” nasunął mu różnego rodzaju wyobrażenia wiatrów, przypływów i odpływów, elektryczności i grawitacji. „Nie wierzę w Boga osobowego – mówi ktoś inny – lecz wierzę, że wszyscy jesteśmy częściami jednej wielkiej Istoty, która porusza się i działa przez nas”, przy czym nie spostrzega on, że zamienił tylko wyobrażenia człowieka o ojcowskim królewskim wyglądzie na wyobrażenia jakiegoś wypełniającego wielką przestrzeń gazu lub płynu. […] Przypuszczam, że człowiek obserwując swój umysł spostrzeże, iż koncepcje Boga, według niego szczególnie rozwinięte czy filozoficzne, występują w jego świadomości zawsze w towarzystwie niejasnych wyobrażeń, które po zbadaniu okazałyby się jeszcze bardziej niedorzeczne niż antropomorficzne wyobrażenia. 
 
Cud, czyli Bóg się pomylił?
 
Najbardziej naukowe z filozoficzno-teologicznych dzieł Lewisa są „Cudy” – zbiór esejów, będący swoistą apologią cudów, wykazaniem ich możliwości logicznej i faktycznej. Dziełko to znakomicie odpowiada na intelektualne trudności współczesnego człowieka.
Pierwszą z tych trudności jest niemożność pogodzenia cudów z wszechmocą Boga, a także z jego majestatem. Czy wszechmocny Bóg pomylił się w dziele stworzenia tak, że teraz musi działać jak słaby rzemieślnik, poprawiający własną fuszerkę? Czy Pan wszechświata bawi się w jarmarcznego magika, naruszając prawa przez samego siebie ustanowione?
Podążając szlakiem wytyczonym przez św. Tomasza, wskazuje Lewis na niesprzeczność idei Boga wszechmocnego, a jednak ingerującego w losy stworzenia. Pokazuje, że cudy Jezusa – w przeciwieństwie do fantastycznych opowieści zawartych w mitologiach czy baśniach – nie mają w sobie nic z arbitralności magii. Cudy są jednością z dziełem stworzenia, stanowiąc niejako jego streszczenie unaoczniające to, co dzieje się zawsze. Noszą one w sobie charakter pisma tej samej ręki, która stwarzała świat. Bóg zawsze dokonuje rozmnożenia chleba na polach, przemiany wody w wino w winnicach czy uzdrawiania chorych. Jest dawcą życia, ale także tym, który może je zakończyć, gdy zaprzestanie podtrzymywania w istnieniu (przekleństwo drzewa figowego).
Świadomość, że Bóg wyraża się już w dziele stworzenia, a objawienie w Chrystusie jest wypełnieniem i (na poziomie treści) ostateczną samointerpretacją Boga daną człowiekowi, pozwala również Lewisowi zająć stanowisko w odwiecznym sporze o rolę i znaczenie kultury, a szczególnie jej niechrześcijańskiej części.
W cyklu „Opowieści z Narnii” roi się od postaci z grecko-rzymskiej mitologii: faunów, nimf, jest nawet Bachus ze swoim orszakiem. Są to postacie, w których ukazuje się potęga i piękno natury. Charakterystyczne, że inni bohaterowie cyklu, którzy nie wierzą w istnienie tych fantastycznych stworzeń, nie wierzą również w samego lwa Aslana. A On, czyli sam Chrystus, będący zgodnie z logiką tej fantastycznej krainy mówiącym lwem, jest pełen witalnej i dzikiej siły, uosabia to wszystko, co podziwia i czego się lęka poganin. W Aslanie wszystkie te, mogące siać spustoszenie, siły są uporządkowane oraz poddane przenikającej wszystko mądrości i miłosierdziu. Wobec niego moce natury uładzają się, nie tracąc swego groźnego piękna.
 
Duchowe – znaczy rzeczywiste
Głęboka świadomość, iż to, co duchowe jest „prawdziwie” realne, zaś nasza rzeczywistość jest w pewnym sensie światem cieni, to kolejny element teologii Lewisa. Dzięki temu potrafi on świetnie ukazać świadome i nieświadome elementy antropocentryzmu czy nadmiernego skupienia na świecie materialnym w religijności i teologii.
Rozpoznanie historii Chrystusa jako „pramitu”, który leży u podstaw mitów i religii, a przede wszystkim u podstaw samej rzeczywistości, pozwala Lewisowi także na osiągnięcie przejmującego realizmu w mówieniu o rzeczywistościach duchowych. Z drugiej strony pamięć o pierwszeństwie nadprzyrodzoności prowadzi go do intelektualnej pokory w uprawianiu teologii, zważania na to, że zawsze jakaś część jego koncepcji może być myśleniem „nie według tego co Boże, ale tego co ludzkie”. Jego postawę można by zamknąć w słowach: wiemy bardzo niewiele, niewiele jest nam objawione, z tego nie tak dużo rozumiemy, a jeszcze mniej da się wyrazić. Przyznać trzeba jednak, że Lewisowi wyrazić udaje się bardzo wiele
W alegorii, jaką jest powieść „Rozwód ostateczny”, stworzona jest niezwykle plastyczna, a przy tym głęboko teologiczna wizja czyśćca. Przybywający tam ludzie doświadczają nierealności, również własnej. Lewisowi bohaterowie nie mogą żyć w niebiańskim ogrodzie, póki nie staną się bardziej „solidni”, inaczej nawet źdźbło trawy nie ugina się pod nimi, co uniemożliwia chodzenie, a liść jest zbyt ciężki, aby go podnieść. Święci wychodzący im na spotkanie i próbujący pomóc w tej drodze wydają się złotymi masywnymi posągami, a wyrazistość całego otaczającego świata sprawia przez kontrast, że jedynym określeniem adekwatnie opisującym zwykłych (nie-do-zbawionych) ludzi jest słowo „widma”.
Niektóre z widm rezygnują z zadania stania się „realnymi”, mimo że mają do tego stosowną pomoc. Wolą wrócić do miasta-poczekalni (stanowiącego zależnie od ostatecznej decyzji czyściec lub już przedsionek piekła), gdzie wszystko jest zgodne z ich wyobrażeniami i pragnieniami, chociaż zupełnie nierealne. Mogą mieszkać w swoich ziemskich domach albo jeśli chcą w pałacach, ale dach żadnego budynku nie chroni od deszczu. Mogą jeść pokarmy, jakie tylko chcą, jednak te nie mają żadnego smaku. Mogą przestawać ze swoimi bliskimi, lecz każdy oddzielony jest od drugiej osoby swoimi wyobrażeniami i pragnieniami jej dotyczącymi, tak więc nawet będąc obok siebie, nie mają ze sobą żadnego kontaktu. Pozostając w tym mieście, człowiek coraz bardziej oddala się od innych i zamyka w sobie. Oddala się także w sensie dosłownym, bo miasto się rozrasta i im dłużej człowiek w nim pozostaje, tym mniejszą ma szansę na spotkanie z kimkolwiek. Według przedstawionej przez Lewisa alegorii czyśćca potępienie byłoby zatem ludzką decyzją życia w świecie swoich iluzji, a zbawienie – decyzją wejścia w świat Bożej realności.
Talent Lewisa sprawia, że sfera tego, co nadprzyrodzone, staje się bliższa naszemu systemowi pojęciowemu, a także wyswobadza nadprzyrodzoność z tak często infantylnych i sprzecznych z rzeczywistością schematów. Po przeczytaniu „Trylogii międzyplanetarnej” aniołowie nigdy już nie będą kojarzyli się z pucułowatymi amorkami, a szatan – z eleganckim dżentelmenem czy z poczciwym, ogoniastym prostakiem. „Listy starego diabła do młodego” uświadamiają realność istnienia złych, duchowych mocy oraz konieczność walki z nimi. Forma diabelskich listów nie jest tylko zabawnym pomysłem, lecz autentyczną próbą wyobrażenia sobie świata pozbawionego dobra. Sam autor jako jeden z powodów zakończenia cyklu podaje obawę przed zbyt długim przebywaniem w świecie „kurzu, zgnilizny i rozkładu”.
Realność tego, co duchowe, podkreślana jest przez Lewisa nie tylko w stosunku do duchów stworzonych czy samego Boga, ale również wobec człowieka. Charakterystyczna jest jego żartobliwa odpowiedź na pytanie o stosunek chrześcijanina do bomby atomowej: Phi! Ty jesteś tylko bomba, a ja jestem dusza nieśmiertelna! W innym miejscu już poważnie przekonuje: Nie ma „zwyczajnych” ludzi. Nigdy nie rozmawiałeś ze zwykłym śmiertelnikiem. Poszczególne narody, kultury, sztuki i cywilizacje – te są śmiertelne, zaś ich żywot, w porównaniu z naszym, przypomina żywot komara. Lecz nieśmiertelni, z którymi żartujemy, pracujemy, pobieramy się, którym udzielamy ostrej odprawy lub których wykorzystujemy – to wieczna groza lub wieczna chwała […]. Największą rzeczą daną naszym zmysłom, zaraz po Najświętszym Sakramencie, jest nasz bliźni.
Show Buttons
Hide Buttons