Kim był Clive Staples Lewis? Autorem powieści dla dzieci? Profesorem literatury angielskiej na Oxfordzie i Cambridge? Przyjacielem J.R.R. Tolkiena i współtwórcą koncepcji rodzaju literatury, która później została nazwana fantasy? Sybarytą, sławiącym proste przyjemności: długie spacery, czy wieczory przy piwie w dobrym towarzystwie? Mistrzem życia duchowego? Apologetą chrześcijaństwa i chrześcijańskich korzeni europejskiej kultury? Człowiekiem, który zrozumiał diabła? Pisarzem science fiction? Wielkim konwertytą?
 
Każde z powyższych określeń jest prawdziwe i każde wymagałoby komentarza. Żadne z nich nie wyczerpuje bogactwa osobowości i twórczości Lewisa. Jedno rozpowszechnione w Polsce jest błędne i warto je sprostować. Był konwertytą, ale z ateizmu na anglikanizm. Nie został nigdy katolikiem, wbrew mylnie podawanym informacjom. Bardzo bliski katolicyzmowi w swojej wierze i praktykach religijnych, np. regularnie uczęszczał do spowiedzi, pozostał jednak do końca życia członkiem Kościoła anglikańskiego. Nie wiadomo właściwie, dlaczego tak się stało. Najprawdopodobniej zaważyły wszczepione w dzieciństwie uprzedzenia do katolicyzmu typowe dla angielskiej protestanckiej rodziny osiedlonej w Irlandii.
 
Według opinii np. Tolkiena, Lewis był jednym z największych umysłów XX wieku, w swoim czasie dość znanym, choć nie tak jakby na to zasługiwał. Obecnie jest niezasłużenie zapomniany, choć nadal ważny dla wielu. W swojej ojczyźnie jest rozpoznawany już tylko jako autor wspaniałej septologii „Opowieści z Narnii” będącej częścią tamtejszego kanonu książek dla dzieci. Paradoksalnie, zazwyczaj angielscy czytelnicy nie rozpoznają chrześcijańskiej treści czytanych „baśni”, mimo że jest ona główną osią i sensem całego cyklu. Narnia będąc pasjonującą nie tylko dzieci opowieścią, jest jednocześnie traktatem teologicznym.
„Opowieści z Narnii” to jedna z książek, które każdemu czytelnikowi, niezależnie od wieku, mają coś do zaoferowania. Tak jak „Kubuś Puchatek”, „Alicja w krainie czarów”, czy „Mały książę”. Narnia mówi w sposób przez dzieci intuicyjnie zrozumiały, ale w pełni czytelny chyba tylko dla dorosłych, o odkupieniu, mechanizmie pokusy, o pięknie życia sprawiedliwego i grzechu skutkującym życiem bez radości, o szlachetności i podłości, wspaniałości Chrystusa i zbawienia, które daje człowiekowi. Takie wyliczenie idei teologicznych może robić wrażenie, że książka jest nudnym traktatem przystrojonym dosztukowaną baśniową akcją. Nic bardziej błędnego. Jest to fascynująca baśń o rzeczach, które są najważniejsze, ale spowszedniały tym, którzy są chrześcijanami z przyzwyczajenia, spowszedniały przysłonięte, według określenia Lewisa, przez „zasłonę „znam to na pamięć””. Stare, zbanalizowane przez przyzwyczajenie prawdy, pokazane na nowo, jaśnieją blaskiem klejnotów. Na przykład w Narnii Zbawiciel jest Aslanem – nieoswojonym lwem pełnym zwierzęcej siły, nieokiełznanym. Nikt nie może mu wydawać poleceń ani przewidzieć jego zachowania, jego bliskość budzi grozę, chyba że się zauważy przebijającą spod dzikości dobroć. Suche stwierdzenie transcendencji Boga nie przenosi tego bogactwa czci i bojaźni, które mieszkańcy Narnii i czytelnik odczuwają wobec Aslana, a chrześcijanin powinien odczuwać wobec Boga.
 
Przyjaźń z Tolkienem była w pełnym tego słowa znaczeniu przyjaźnią twórczą. Samowtór, jak i z Owenem Barfieldem, Rogerem Lancelynem Greenem i innymi członkami nieformalnego stowarzyszenia Inklingów, nad piwem w czasie posiedzeń w pubie „Pod Orłem i Dzieckiem”, spacerów, wycieczek i naukowych dyskusji tworzyli zręby pod Władcę Pierścieni, Narnię, trylogię międzyplanetarną, więcej – tworzyła się koncepcja literatury mitotwórczej, która we „Władcy Pierścieni” zrodziła nowy gatunek literacki – literaturę fantasy. Z dwójki przyjaciół to Lewisa uważano za bardziej inteligentnego i nawet kilkanaście lat po opublikowaniu „Władcy Pierścieni”, był bardziej znany. Wtedy to on promował książkę swojego przyjaciela, teraz fakt przyjaźni z Tolkienem bywa wykorzystywany do popularyzowania Lewisa. Inklingowie studiowali nordyckie sagi. Odnaleźli w nich to, co zaczęli rozumieć przez mit – historie niosące głębię przewyższającą samą akcję. Głębia, odsłonięcie „przebłysków wieczności” może być przenoszona tylko w tej postaci. Żadne określenia filozoficzne czy teologiczne nie dają możliwości odczucia-przeżycia tego, co definiują. Tylko historia, opowieść może nieść i przyswajać czytelnikowi nadprzyrodzoność, tak jak np. postać Aslana – nieoswojonego lwa przywodzi majestat Chrystusa – Pana, Władcy i Stworzyciela świata. W tym sensie także Pismo Święte można nazwać mitem, ale jedynym z mitów, „który jest faktem”. Paradoksalnie nie Tolkien – nieprzerwanie głęboko wierzący katolik, późniejszy ojciec księdza, ale Lewis – nawrócony ateista był bardziej zainteresowany ukazywaniem wprost prawd wiary chrześcijańskiej przez swoje powieści, posuwając się aż do zerwania konwencji literatury mitotwórczej i tworzenia alegorii, takich jak np. „Rozwód ostateczny”.
Wielu dorosłych zna Lewisa jako autora arcydzieła literatury duchowej, książeczki pt. „Listy starego diabła do młodego”. Większość z nich nie wie, że Zły jest nie tylko bohaterem „Listów” ale także ważną postacią w Trylogii międzyplanetarnej: „Z milczącej planety”, „Perelandra”, „Ta ohydna siła”. We wszystkich wymienionych książkach Lewis konsekwentnie przedstawia istotę, która najbardziej jak to tylko możliwe odwraca się od dobra. W Trylogii międzyplanetarnej uwidacznia także siłę istot czysto duchowych – aniołów i szatana oraz znikomość człowieka wobec nich. Przyjęcie za punkt wyjścia i konsekwentne trzymanie się teologicznej prawdy o szatanie sprawia, że jego obraz jest u Lewisa szczytem realizmu. Nie znam tak przerażającego a jednocześnie tak tchnącego prawdziwością literackiego przedstawienia diabła. Jedni autorzy, jak naśladowca Lewisowych „Listów” Frossard wpadają w pułapkę moralizatorstwa, ich szatan zaczyna wygłaszać kazania. Drudzy – nie ustrzegł się tego nawet Bułhakow (syn teologa!) czy Goethe – nie potrafią uzmysłowić sobie, że szatan nie może przynosić żadnego dobra ani piękna, chyba, żeby się nim chwilowo posłużyć. Antropomorfizacja zaś u praktycznie wszystkich literackich demonografów usuwa ponadludzką moc bytów anielskich, do których szatan należy.
U Lewisa, człowiek stojący wobec anioła, nie może oczywiście go postrzegać, ale odczuwa nagłe zapadnięcie się i skurczenie siebie samego i wszystkiego co go otacza. Zaczyna się czuć mizernym karzełkiem, stojąc wobec obecności, której w ten sposób doświadcza. Opisany szczególnie w „Perelandrze” i „Tej ohydnej sile” zły anioł budzi dreszcz przerażenia nie przez prymitywne nagromadzenie zewnętrznych potworności jak w horrorach, ale dużo mocniejszy, przez ukazanie istoty konsekwentnie złej i nienawidzącej wszystkiego co dobre. Szatan nie może mówić kazań, jak u Frossarda, wyjaśniać na czym polega działanie Boga, bo on autentycznie nie rozumie, czym jest np. miłość Jezusa. Lewisowy Krętacz próbuje ustalić, jaki utylitarny cel przyświeca Bogu zajmującemu się takimi zwierzęcymi poczwarkami, jak ludzie. Jest istotą nienawidzącą dobra, więc także nienawidzącą np. swojej pochodzącej od Stwórcy inteligencji, jednocześnie będąc zmuszonym jej używać. W „Perelandrze”, w chwilach gdy nie potrzebuje inteligencji do kuszenia, odkłada ją jak niepotrzebny przedmiot i stacza się do poziomu złośliwego kretyna torturującego zwierzęta.
Szatan, przy całej swojej potędze, jest w sytuacji bez wyjścia. Z konieczności musi się posługiwać tym, co stworzył Bóg, bo nic innego nie istnieje. Lewis kategorycznie sprzeciwia się wszelkiemu nastawieniu manichejskiemu. Jego droga do Boga szła przez odkrycie specyficznej radości, którą odczuwał najczęściej przy okazji kontaktu z przyrodą, ale której nic stworzonego nie mogło być przedmiotem. Szatan chciałby, aby człowiek nie odczuwał żadnej przyjemności, nawet tej, która prowadzi go do grzechu. Radość, przyjemności, wszystko jest dziełem Boga. Problem powstaje tylko wtedy, gdy dar przesłania Dawcę. Tak się dzieje często i dlatego istnieje potrzeba ascezy, ostrożności w korzystaniu z darów Bożych, które same w sobie zawsze pozostają dobre. Lewis był znany z doceniania prostych przyjemności życia, umiał się nimi cieszyć i za nie dziękować Bogu. Powiadał, że nie znalazł nigdy dość wielkiego dla siebie kubka herbaty i dość długiej dobrej książki. Jednocześnie bardzo mocno podkreślał, że tylko to, co w pełni dobre, istnieje naprawdę. Prawdziwe dobro i piękno poznamy dopiero po odejściu z tego świata. My także jesteśmy dopiero zapowiedzią samych siebie, takich, jacy mamy być w zamyśle Bożym. W pewnym sensie jeszcze nie istniejemy, bo nie jesteśmy sobą. Pisze o tym Lewis w „Rozwodzie ostatecznym”, oraz w intrygującej powieści z czasów przedchrześcijańskich „Till We Have Faces” – wbrew poprawnemu gramatycznie, ale błędnemu kontekstowo tłumaczeniu tytuł ma oznaczać w tym przypadku „Aż będziemy mieli twarze”, a nie „Póki mamy twarze”.
 
Lewis był mistrzem ujmowania spraw wielkich i skomplikowanych w zrozumiałe porównania, wyjaśniając je, odnosząc do życia, a jednocześnie zbytnio nie upraszczając. Umiał także zadawać pytania ukazujące prawdę pod powierzchnią banału. Tak na przykład wykpiwa współczesny lewicowy mit postępu w jednym zdaniu księcia Kaspiana z jego rozmowy ze skorumpowanym gubernatorem Gumpasem:
” – Nie rozumiesz co to jest postęp, rozwój?
– Rozumiem, widziałem jedno i drugie w jajku. W Narnii mówimy na to, że jajko się zepsuło”. Szczególne bogactwo takich porównań znajdujemy w jego esejach teologicznych, a lepiej by było powiedzieć – w tłumaczeniu wiary. Niedawno wydany po polsku zbiór radiowych pogadanek „Chrześcijaństwo po prostu” są tej umiejętności najlepszym przykładem. Dlaczego mimo przyjścia Chrystusa świat nie wygląda „po Bożemu” i tak trudno być chrześcijaninem? Ano dlatego, że do końca czasów, przez ludzki grzech, nad światem panuje szatan. Ci, którzy naprawdę służą Chrystusowi są desantem na tyłach wroga. I typowo Lewisowe pytanie z tej samej książki: czy nie jest dziwne, że zdumiewa nas upływ czasu? Np. to, że dziecko urosło, albo dawno niewidziany znajomy się zestarzał? Przecież czas powinien być dla nas oczywistością. Czy ryba dziwiłaby się (mając świadomość), że jest mokra? Być może tak, ale tylko wtedy, gdyby w naturę ryby było wpisane przeznaczenie życia na suchym lądzie!
Inny Lewisowy problem – z „Rozwodu ostatecznego” – jak to jest możliwe, żeby człowiek był potępiony? Możliwe, bo dochodzimy do rzeczy ostatecznych. A ostatecznie są tylko dwa wyjścia: albo człowiek do końca powie Bogu: „bądź wola Twoja”, albo Bóg powie „bądź wola twoja” – człowiekowi. Kto wybiera konsekwentnie własny egoizm powinien się liczyć z tym, że jego wybór zostanie przez Boga uszanowany – i pozostanie na wieczność sam ze sobą i sam dla siebie. A to właśnie jest piekło. Lewis był niezmordowany w tropieniu uproszczeń i szkodliwych stereotypów myślowych. Ze szczególnym zaangażowaniem demaskował idee postępu, mit demokracji, szkodliwość wychowania bezstresowego i nieodnoszącego się do obiektywnych wartości. Już w latach 50. XX stulecia ostrzegał przed próbami przekonstruowywania kultury europejskiej tak, aby stawała się achrześcijańska. Według Lewisa oznacza to stawanie się nieludzką, a nawet diabelską. Świadomość i umiejętność wykazania, że tylko chrześcijaństwo niesie propozycję prawdziwie ludzkiego świata stanowi o ponadczasowości propozycji angielskiego myśliciela, szczególnie w obecnej zdechrystianizowanej i zdehumanizowanej rzeczywistości. Nieprzypadkowo wykład Lewisa „The Abolition of Man” (Odrzucenie człowieka) stanowił główną inspirację książki kard. Ratzingera „Czas przemian w Europie”.
 
Show Buttons
Hide Buttons