Wiele lat myślałem o tym zjawisku. Z jednej strony ludzie uważający, że jeśli kiedyś jakoś było i było dobrze, to teraz też wszystko ma być tak, jak kiedyś. Z drugiej reformatorzy tracący wyczucie kościelnej tradycji, ducha liturgii, wagi przeżywania sacrum. Ten artykuł rodził się z bólu siedzenia okrakiem na płocie, z poczucia, że ani jedni, ani drudzy nie mają racji. Wielką radość sprawiła mi książka Kardynała Ratzingera, która wyraża moje niepokoje dużo mądrzej, niż byłbym w stanie to zrobić i daje poczucie, że jest wielu ludzi, którzy nie zgadzają się na Kościół podzielony. Nie mam zamiaru poprawiać ani kopiować Kardynała. Niniejsze uwagi to zapis części tego „co mnie boli” od wielu lat na gruncie specyficznie polskim.
Soborowa reforma liturgii, mająca ogromne zalety, przyniosła niektórym poczucie, że
teraz wszystko można i należy zmieniać, że konieczny jest „postęp” w Kościele. Pojawił się ruch, dynamizm, który nie ma nic wspólnego z Soborem, a raczej inspirowany jest przez banalizację kultury, jaką obserwujemy od co najmniej lat 60 dwudziestego wieku. Można by to nazwać: quasireformą post-soborową. Ogólnie określiłbym te praktyki mianem „Kościelny McDonald”, „kato-polo”, lub „kościelenowela”. Nie chodzi tu wcale o gitarową muzykę liturgiczną, bo ta może być (choć nieczęsto jest) utrzymana w „duchu liturgii”. Chodzi raczej o płyciznę, bezguście oraz o zarozumiałość nowinkarzy łatwo i bezmyślnie odcinających się od setek lat tradycji i, przede wszystkim, o tracenie poczucia sacrum. Szczególnie bolesne jest to w liturgii. Wyraźnie u wielu nie-tak-już-znowu-młodych kapłanów pojawiło się przekonanie, że msza święta ma być teraz lekka, łatwa i przyjemna. Stąd najróżniejsze liturgiczne dziwactwa i trywialności. Szczególnym przypadkiem tych konceptów jest pomysł tak zwanych „mszy świętych dla dzieci”. msze te zazwyczaj nie prowadzą dzieci do zrozumienia liturgii, natomiast bardzo skutecznie zabijają w nich, i w dorosłych uczestniczących w tego rodzaju spektaklach, poczucie świętości mszy świętej i samego Kościoła.
Zadziwiające jest powszechne milczące przyzwolenie na niszczenie sacrum w liturgii wśród kapłanów, którzy przecież powinni być na liturgię wrażliwi,. Jedyna reakcja, z jaką się spotkałem to utyskiwania, że dzieci nie potrafią się zachować w kościele, zarzuty pod adresem rodziców, ewentualnie katechetek, które jakoby za mało pilnują dziecięcej trzódki. Nigdy nie słyszałem pytania o naszą – księży odpowiedzialność za tę zorganizowaną obrazę Boską. Niestety jest ewidentne, że to kapłani są odpowiedzialni za graniczący ze świętokradztwem bałagan panujący na mszach dla dzieci. Odpowiedzialność wynika w tym wypadku z bezmyślności. Nikt nie zadaje pytania: czy to w ogóle ma sens? Czy sam pomysł mszy dla dzieci nie jest chybiony? Być może ktoś, kiedyś (ks.Twardowski?) coś mądrego wykombinował, lecz obecnie wszyscy bezrefleksyjnie powtarzają jakiś idiotyczny i niczym nie uzasadniony kanon. Wszędzie tak się robi, w każdej parafii jest „msza święta dla dzieci”. Jej brak oznaczał by, że proboszcz nie dba o duszpasterstwo. Opieram się na sytuacji w najlepiej mi znanych obu diecezjach warszawskich, jednak obawiam się, że praktyki te są powszechne w całej Polsce. W większości parafii w Polsce odbywa się co tydzień żałosny spektakl pod nazwą „msza święta dla dzieci”, który powinien się raczej nazywać „mszą świętą infantylną”.
Pozwólcie dziateczkom przyjść…
Grzechem pierworodnym infantylno-liturgicznych pomysłów jest sama koncepcja specjalnej mszy świętej dla dzieci. Wszyscy mają głębokie, choć niczym nieuzasadnione przekonanie, że msza dla dzieci to norma. A więc zgania się smarkaterię przed ołtarz i zaczyna się bal Murzynów. Jest całkowitą niemożliwością, żeby dzieciarnia zgromadzona razem zachowała spokój i skupienie. Musi zapanować atmosfera dużej przerwy w szkole. Damian stuknie Marcinka, Mariusz uszczypnie Paulinkę… I słodkie dzieciątka zamieniają się w rozfalowaną tłuszczę. A jeszcze Karolek zobaczył coś ciekawego nad ołtarzem, a Zosi chce się siku, a Gerard koniecznie musi podzielić się z kolegami odkryciem, że ksiądz jest gruby… Następuje zbieranie tacy i gromada bachorów przepycha się, aby ponad głowami kolegów trafić pieniążkiem do kosza. Taki sport… Komunia święta – zawodnicy spragnieni Komunii z Chrystusem biegną, aby zająć lepsze miejsce w kolejce. Potem, albo oni sami, albo pozostali siadają sobie na stopniach ołtarza i komentując obserwują jak kto wysuwa języczek. Może kiedyś dzieci były bardziej zdyscyplinowane, ale teraz nie są! Nie pomoże utyskiwanie na rodziców, katechetów.
Podstawową możliwością opanowania tej tłuszczy składającej się z małych aniołków (senatores boni homines, senatus mala bestia) są metody policyjne. Miłe katechetki zamieniają się w funkcjonariuszy gotowych w każdej chwili do interwencji, a ksiądz przy ołtarzu pomiędzy słowa konsekracji wtrąca – „cicho teraz”, „nie gadajcie”, „przestańcie się kopać”. Może jeszcze na wzór świeckich imprez masowych przed Komunią ustawiać w kościele żelazne barierki i zatrudniać ochroniarzy, których zawodem jest opanowywanie tłumu? Zakonnic nikt do takich zadań nie szkoli.
Druga metoda to robienie „show-u”. Trzeba dzieci zainteresować, zabawić, żeby nie rozrabiały. Ksiądz bierze mikrofon, a czasem też gitarę i zaczyna się spektakl. Zmieniamy słowa ustalonej przez Kościół liturgii – np. zamiast Kyrie śpiewa się kiczowatą pioseneczkę „Przepraszam Cię Boże w skrzywdzonym człowieku…”. Mówimy tzw. dialogowane kazania – bo dzieci wtedy słuchają. To prawda – słuchają, bo coś się dzieje. I może się nam wydawać, że jest ładnie i pobożnie. Dzieci udzielają właściwych odpowiedzi. „Co jest dla Was największą radością?” – „przyjąć Pana Jezusa do mojego serduszka”. Obłuda aż kapie z obu stron, ale wszyscy się cieszą. Ksiądz – że jest taki świetny, dzieci – że dorwały się do mikrofonu. Jest prawie tak fajnie, jak w „Idolu” – mikrofon dla wszystkich.W tzw. dialogowanej homilii, ksiądz staje na głowie, żeby przykuć uwagę dzieci. Robi to nieomal dosłownie. Kazanie zamienia się w spektakl podobny do telewizyjnych talk-showów z wszystkimi ich atrybutami. Pojawiają się różne rekwizyty: drabiny, krzesła, piłki, trampki, kwiatki. Język głoszenia Słowa Bożego schodzi do poziomu nieudolnie naśladowanej gwary uczniowskiej oraz polszczyznopodobnej gwary telewizyjnej – „cool, fajnie, po prostu, ale radocha, jest świetnie, spoko” itp. … Słyszałem w swoim życiu kilku księży – wspaniałych gawędziarzy. Potrafili mówić tak barwnie i ciekawie, że dzieci słuchały jak zaczarowane. Nie musieli się uciekać do substytutu pseudodialogu. To bardzo trudne i nie dla każdego możliwe. Słyszałem też kilka dobrych homilii dialogowanych. Zawsze jednak miałem wątpliwość, czy robienie show w jaki się zmienia taka homilia, licuje z powagą miejsca. Zaś większość dialogowanych homilii nie przenosi żadnej treści, bo słuchacze nie na niej się skupiają, lecz na tym, że jest zabawnie.
We mszy infantylnej, tak jak w normalnej mszy świętej, kazanie poprzedzają czytania. Któż u licha wpadł na pomysł, że „aktywny udział dzieci w liturgii” oznacza dopuszczanie ledwo sylabizujących smarkaczy do funkcji lektorów?? Przepisy liturgiczne wyraźnie stwierdzają, że czytania może wykonywać wyłącznie przygotowany lektor. Istnieją kursy lektorskie, których zaliczenie wcale nie jest bardzo łatwe. Na wszystkich innych mszach czytania sprawuje lektor, albo ksiądz. I oto nagle, na jednej z mszy niedzielnych, do czytań podchodzi dziesięciolatek. Niesłychanie rzadko się zdarza, żeby czytał dobrze, a praktycznie nigdy – żeby umiał zinterpretować tekst. Trudno od malucha wymagać zrozumienia słów któregoś z listów św.Pawła, nad którym łamią sobie głowy przemądrzy bibliści. A bez zrozumienia nie ma dobrego czytania – jest odtwarzanie zapisu literowego.
Dopuszczanie dzieci do pełnienia funkcji lektora ma jeszcze jeden antypedagogiczny aspekt – obniża rangę Słowa Bożego. Jeśli dziecko może coś robić, to znaczy, że dana czynność jest łatwa i mało ważna. Ile razy mówimy „nie ruszaj tego, to tata zrobi”, „za mały jesteś”. Dziecko marzy o tym, żeby dorosnąć do zaszczytu np. prowadzenia samochodu. A tu proszę: ciach-mach i spełnia jedną z funkcji kapłańskich – głoszenie Słowa.
Po kazaniu następuje modlitwa powszechna, czyli zazwyczaj następna katastrofa. Spotykamy dwie jej formy: „modlitwa spontaniczna” i odczytywana przez dzieci. W czasie tzw. spontanicznej modlitwy ksiądz biega po kościele podsuwając mikrofon kolejnym orantom pchającym się jedne przez drugiego. I słyszymy: „módlmy się za marynarzy, żeby im morze nie wyschło”, „módlmy się za Matkę Boską”, „módlmy się za babcie i dziadków” (o co?? Żeby szybko opuścili mieszkanie przenosząc się do lepszego świata?), „módlmy się za chorych” (o co?). Kreatorzy mszy infantylnej sądzili prawdopodobnie, że taka spontaniczna modlitwa będzie niezafałszowanym autentycznym produktem dziecięcych serduszek. Niestety, nie wzięli pod uwagę, że wbrew obiegowym opiniom, dzieci uwielbiają naśladować i trzymać się konwencji. Nie modlą się o to, czego by naprawdę chciały, lecz skuszone możliwością dorwania się do mikrofonu, wygłaszają zdanka upodobnione w formie i treści, do innych wezwań, które słyszały w kościele.
Radośnie czyli głośno i fałszywie
Osobnym rozdziałem, zresztą dotyczącym nie tylko mszy infantylnej, są śpiewy.Wprowadzanie kopii angielskojęzycznych śpiewów do polskich kościołów to nieporozumienie piramidalne, a właściwie piramida nieporozumień.
Po pierwsze – rytm. Zaśpiewy te często są zbudowane na bluesowych, soulowych, czy rockowych schematach. W Polsce takiej rytmizacji nie czujemy. Śpiewamy po słowiańsku akcentując nieparzyste ćwierćnuty taktu na 4/4. Skutek? Ginie pulsacja, napięcie, które jest głównym urokiem czarnego śpiewu dla Pana. Nawet całkiem dobrze grające kościelne zespoliki gitarowe z reguły dostają zadyszki, nieświadomie próbując zastąpić brak feelingu – tempem. Żeby było ostro i radośnie.
Po drugie – słowa. Angielski charakteryzuje się dużą ilością słów jedno i dwu-sylabowych. Słuchałem kiedyś benedyktynów z angielskiego opactwa niesłychanie się starających śpiewać w swoim języku chorał gregoriański. To nie płynie – rwie się. Trzeba rozciągać w niezliczone melizmy jedną biedną samogłoskę, bo innych nie ma! Gregoriana po polsku – płynie. Za to bardzo trudno dobrać słowa do popowych i soulowych rytmów. Stąd kończenie wersów często zupełnie nie pasującymi krótkimi słówkami, żeby rytm ratować: „szare dni – smutno ci”, „za Twój dar – życia czar”, „ślady Twych stóp – pusty grób” itd. itp.. RATUNKU!!!
Po trzecie – wykonanie. Te rytmy wymagają innego intrumentarium, na organach nie da się ich dobrze zagrać, a poziom gitarzystów kościelnych woła o pomstę do nieba. Organista jest mimo wszystko najczęściej profesjonalistą, zaś tzw. młodzież przychodząca z gitarami – to amatorzy. Jeżeli już tego rodzaju muzyka ma być wykonywana – to proszę bardzo. Wielu gitarzystów nie ma pracy, nawet grania do kotleta. Można ich zatrudnić w kościołach. Panu Bogu można śpiewać w różnych rytmach i stylach, ale należy to robić dobrze – nie wprowadzajmy do świątyń kociej muzyki.
Wszystkie te uwagi dotyczą szczególnie śpiewania na mszy dla dzieci. Dodatkową trudnością jest brak pieśni liturgicznych z melodią i słownictwem zrozumiałym dla nich. Piosenki Arki Noego, choć świetne, zupełnie do liturgii nie pasują. Używa się różnych śpiewów wielbiących pochodzących głównie z Odnowy w Duchu Świętym, bo polegają one często na wielokrotnym powtarzaniu jednego lub kilku zdań, więc są pozornie łatwe. Pozornie, bo na spotkaniach modlitewnych taki jeden krótki tekst powtarzany jest wiele, wiele razy w różny sposób, a nie po prostu 3 razy powtórzony, Jest to bardzo osobista, choć w grupie, modlitwa i powtórzenia nadają coraz mocniejszy wyraz wyśpiewywanym słowom – tak jak wtedy, gdy ktoś bardzo wdzięczny powtarza: dziękuję, dziękuję, dziękuję… Taka sama formuła podziękowania nie miałaby zupełnie sensu, gdybyśmy kazali dziecku pójść i komuś podziękować w ten sposób. Co innego płynące z serca powtórzenia wyrażające przepełniającą człowieka wdzięczność, a co innego wyrecytowane kilkukrotnie to słowa. Ponadto język fragmentów Pisma Świętego na którym te pieśni najczęściej bazują, nie zawsze jest zrozumiały, nawet dla dorosłych. Czy dziecko rozumie, co znaczą choćby tak pozornie proste słowa jak: „Jezus Chrystus jest Panem”? Jeśli już musi istnieć msza święta dla dzieci, trzeba podjąć wielki wysiłek tworzenia liturgicznych pieśni bliskich dzieciom. Śpiewanie na mszy świętej „a gu gu, a gu gu” jest co najmniej żałosne, a graniczy ze świętokradztwem. Szczególnie, że zdarzają się tacy świeccy i duchowni animatorzy, którzy, aby jeszcze bardziej ożywić mszę, wprost zachęcają: „głośniej” (dzieci które dotąd tylko fałszowały, teraz się drą), „wszyscy klaszczemy” (pozbawiony rytmu łomot w całym kościele), „a teraz skaczemy” (kościół zamienia się w salę gimnastyczną).
Skutki i konsekwencje
Chciałbym być dobrze zrozumiany. Prowadzenie i organizacja wzmiankowanego typu aktywności liturgicznej jest wielkim wysiłkiem. Ten wysiłek i zaangażowanie trzeba docenić.Nie wszystkie błędy i wykrzywienia są nieuniknione, nie wszystkie pojawiają się w każdej parafii. Zdarzają się świetne dialogowane kazania, znakomite pieśni, dobrze prowadzona modlitwa powszechna. Jednak uważam i chyba podałem na to wystarczające argumenty, że sama formuła mszy świętej dla dzieci jest chybiona, bo wymusza, niezależnie od dobrej woli jej protagonistów, większość opisanych wykrzywień. Zgromadzenie dzieci w jednej grupie musi być opanowane albo siłą, albo zewnętrzną powierzchowną atrakcyjnością tego, co się dzieje przy ołtarzu. Musi więc dziać się show, bo inaczej dzieje się rozgardiasz. Przyznaję, że zmuszony do prowadzenia takiej mszy, sam stawałem się showmanem, bo nie widziałem innego wyjścia. Robiąc to wszystko księża utyskują potem, że dzieci są niewychowane, że gadają na mszy, że biegają po kościele. A kto ich uczy skupienia, powagi, szacunku do świętości Eucharystii i kościoła? Uczy się praktyką zachowań, a nie sporadycznymi napomnieniami. Sami więc jesteśmy winni demoralizacji, na którą narzekamy, choć nikt nie jest świadomy winy. Z tych dzieci wyrosło już kilka pokoleń dorosłych, którzy w kościele zachowują się jak w supermarkecie.
Nie jest łatwo także uniknąć pokusy upraszczania, aby zapobiec znudzeniu dzieci. Na skutek uproszczeń i przeróbek nie uczą się one uczestnictwa w katolickiej liturgii, lecz w jej zbanalizowanej, okaleczonej wersji.
Pomysł osobnych mszy dla dzieci, osobnych mszy dla młodzieży ma jeszcze jeden negatywny aspekt – Kościół włącza się w ten sposób w nurty współczesnej kultury rozbijające więzi rodzinne, przez podkreślanie różnic pokoleniowych. Udział we mszy świętej nie jest już wspólnym doświadczeniem rodziny. Nawet jeśli rodzice idą na tę samą godzinę, to stoją gdzieś z daleka. Dzieci sobie, młodzież sobie, dorośli – sobie. Osobno się bawią, osobno pracują, osobno się modlą. W dalszej perspektywie może to być groźne.
Wyjście z błędnego koła – msza święta dla rodzin
Świadomość tego, iż sam pomysł specjalnej mszy świętej dla dzieci jest chybiony wzbudził we mnie, gdy jeszcze byłem w seminarium, znany duszpasterz – ks.Wojciech Drozdowicz. Późniejszy twórca telewizyjnego programu „Ziarno”, był wtedy wikariuszem w parafii (ówczesnej) łowickiej kolegiaty. Wojtek jest geniuszem kontaktu z dziećmi. Prowadzenie „mszy infantylnej” to dla niego fraszka. Jednak zamiast łatwej satysfakcji z zachwytu wszystkich uczestników, właśnie on mozolnie pracował nad zbudowaniem koncepcji mszy, która będąc dostępna dla dzieci, nie będzie miała w sobie wymienionych wyżej negatywnych konsekwencji. Wynik tej pracy jest oczywisty jak jajko Kolumba: nie msza święta dla dzieci, ale msza święta dla RODZIN!
Co to znaczy? Odpowiedź niby banalna, a zmieniająca wszystko. Rodziny razem przychodzą na mszę świętą i razem w niej uczestniczą. Nikt nie zagania dzieci pod ołtarz. Skutki?
Nie trzeba organizować grup policyjnego nadzoru nad zachowaniem dzieci. One same nie mają pokusy gadania i rozrabiania , bo jedno nie pobudza drugiego, a obok są rodzice. Nie trzeba się wygłupiać przy ołtarzu, żeby przyciągnąć uwagę tłumu smarkaczy przed ołtarzem. Nie trzeba upraszczać liturgii – dzieci widzą, jak w niej uczestniczą dorośli i od nich się uczą. Nie bez znaczenia jest także fakt, iż rodziców bliskość dzieci też mobilizuje do głębszego uczestnictwa: który tatuś pozwoli sobie na drzemkę w czasie kazania, gdy synek patrzy?
Czytań mszalnych nie wykonują dzieci, ale ojcowie. Ojciec jako głowa domowego Kościoła spełnia quasi kapłańską funkcję, podkreślając swoim udziałem jej wagę. Homilia jest głoszona nie tylko do samych dzieci, ale także do dorosłych, którzy przecież też są na mszy obecni. Dobrze, gdy zasugeruje się w niej jakieś zadanie dla całej rodziny wynikające z uczestnictwa w liturgii. Pomysłów może być wiele – najprostszy to prośba, aby rodzice przy niedzielnym obiedzie wyjaśnili dzieciom jakiś fragment czytań, lub kazania. Czasami taka prośba zmusza rodziców do przeprowadzenia gruntownego, a szybkiego studium, aby się przed latoroślami nie skompromitować.
Formuła mszy świętej dla rodzin jest na tyle szeroka, że może zawrzeć w sobie wiele pomysłów duszpasterskich używanych we mszy świętej dla dzieci, a także pomieścić inne, w tej ostatniej niemożliwe do zrealizowania. A co najważniejsze – jest wolna od genetycznych wad „mszy świętej infantylnej”.