Policzmy: rodzice, dziadkowie, ciocie, wujkowie, rodzice chrzestni, znajomi, przyjaciele. Wyjdzie jak obszył z dziesięć milionów w skali kraju. Sprawa jest więc poważna.
Już słyszę pełne oburzenia głosy braci – kapłanów oraz katechetek: „co to znaczy «jest dotknięta», co to znaczy «zjawisko»?? To nie żadne zjawisko, lecz wydarzenie niesłychanie ważne dla dzieci i ich rodzin – dzieci przyjmują Pana Jezusa do swoich serduszek!”
To prawda. Wiemy wszyscy, że sakramenty działają „ex opere operato” – poprzez samo dokonanie znaku sakramentalnego. Jeśli tylko spełnione są warunki przyjęcia sakramentu, to Bóg daje swoją łaskę, niezależnie od pozostałych okoliczności. Dziecko myślące jedynie o prezentach jakie ma dostać, gdy przyjmie Hostię, otrzyma dar Komunii z Chrystusem. Teoretycznie rzecz biorąc można by ochrzcić wszystkich warszawiaków umieszczając strażacką sikawkę na iglicy Pałacu Kultury i wypowiadając formułę chrzcielną wraz z wypuszczaniem strumienia wody (tutaj z kolei bracia teologowie mogą podjąć dyskusję, ale tak czasem rozumie się działanie sakramentów). Czy jednak z takiego „chrztu” mamy być zadowoleni?
Sakramenty działają ex opere operato, ale ich owocność zależy od woli i świadomości przyjmującego. Inaczej łaska sakramentalna jest niejako uśpiona, może zupełnie nie wpływać na życie człowieka.
W maju ulice zakwitają dziećmi w białych szatach, ale czy rzeczywiście nasz kraj napełnia się przez to ludźmi przenikniętymi obecnością Boga? Warto by spytać nauczycieli czy obserwują jakąkolwiek zmianę w zachowaniu, w atmosferze na lekcjach i przerwach w II klasach. Wiem, życie w zjednoczeniu z Bogiem to zadanie na lata, rozwój duchowy nie dokonuje się natychmiastowo, nikt nie stanie się święty w czasie jednej Mszy. Ale czy nie powinniśmy odczuwać lekkiego niepokoju?
Wydaje mi się, że zbyt łatwo uspokajamy się zwalając wszystko na niezauważalność tajemniczego, wewnętrznego działania łaski, a z drugiej strony, paradoksalnie, pocieszając się nagromadzeniem zewnętrznych, widzialnych znaków i gestów. Bardzo trudno jest doprowadzić dzieci do prawdziwego wewnętrznego przeżycia spotkania z Chrystusem, ale można przecież nauczyć je MÓWIĆ o tym przeżyciu. I to jest łatwe. Wtedy mnoży się wierszyki: „dzisiaj wszyscy jesteśmy radośni, bo doświadczyliśmy Bożej miłości”. Żeby dzieci „same” i „autentycznie” się modliły daje im się do przeczytania wezwania modlitwy powszechnej, które nijak się mają do dziecięcego języka i świata ich przeżyć, ale wyrażają to, co my byśmy chcieli, aby dzieci czuły. „Módlmy się za członków Kościoła Powszechnego, aby jego członkowie doceniali wielką moc regularnego przyjmowania sakramentu Komunii świętej” – recytuje, sepleniąc, ośmioletni Daniel. I jeszcze rozdajmy dzieciom małe chlebki po Mszy świętej. I jeszcze poprzyczepiajmy wycięte z papieru serduszka do symbolicznej planszy z Jezusowym sercem. I jeszcze koniecznie udekorujmy kościół. Same kwiaty to za mało. Powstaje, jak w komedii Barei „Miś”, nowa tradycja dekoracji z brystolu i styropianu, nowa i chciałoby się dodać: świecka. Jestem prawie pewien, że mamy tu do czynienia z wpływem poetyki socjalizmu; transparenty wywieszane na ulicach i w zakładach pracy, szkolne i zakładowe gazetki ścienne: pracujemy, budujemy, walczymy, rozwijamy. I tu tak samo: kochamy, pragniemy, miłujemy, przychodzimy. Bywa, że dekoracje są ładne i pasują do wnętrza kościoła. Najczęściej jednak szpecą i wprowadzają atmosferę masówki dla robotników zgonionych aby poprzeć, wyrazić, lub się odciąć.
Do tego wszystkiego dochodzą podziękowania. Wszystkim po kolei: proboszczowi, kościelnemu, katechetkom, rodzicom, babciom, dziadkom, wujkom, stryjkom, gościom, p.organiście, nieomalże jeszcze meteorologom, którzy zapewnili nam dobrą pogodę. Rymowane i nie, trwające często dosłownie – mierzyłem – 10-15 minut, w dusznym rozgrzanym kościele. Nazywa to się oficjalnie „uczeniem dzieci wdzięczności”, a naprawdę, podobnie jak inne wykute na pamięć produkcje mszalno-artystyczne – jest nauką, że w kościele należy wypowiadać słowa bez pokrycia.
Tworzy się system praktycznej wiedzy „jak to się robi”, wiedzy przekazywanej sobie przez katechetki na różnych kursach i kurialnych zebraniach. Kopiowane są „patenty”, przepisywane wierszydła, a wzory kato-soc-dekoracji przechodzą z rąk do rąk, z parafii do parafii. Bezrefleksyjnie powielana praktyka staje się kanonem. Odejście od niego naraża na zarzut niedbalstwa, bo przecież „zawsze” dzieci wykonują (bezmyślnie sepleniąc) mszalne czytania, „zawsze” są wierszyki, „zawsze” są styropianowe dekoracje. Ma to się nijak to teologii i przepisów liturgicznych. Na przykład stoi w nich jak byk, że funkcję czytania na Mszy świętej może pełnić jedynie „przygotowany lektor” – proszę bardzo – sepleniący ośmiolatek, albo (niech będzie) ośmiolatek z dykcją Zapasiewicza, ale absolutnie niezdolny do zrozumienia tego, co czyta.
W tych nowych zwyczajach są elementy pozytywne. Na przykład ubieranie dzieci w alby – takie same dla wszystkich, proste, białe szaty, podobne do zakładanych na Mszę przez kapłana, diakonów i lektorów. Alby są tanie, bardzo ładnie wyglądają, a jednocześnie usuwają to okropne kokoszenie się dziewczynek napawających się swoimi quasi-ślubnymi kreacjami, porównywanie swoich sukienek, kompleksy dzieci z mniej zamożnych rodzin.
W tej sprawie toczy się często cicha walka księży i katechetek z rodzinami dzieci. Czasem rodzice z niezwykłą zajadłością walczą o koronkowe kreacje swoich pociech.
Widać w tym wypadku, że część negatywnych form „zjawiska” pierwszokomunijnego nie jest dziełem ludzi hierarchicznego Kościoła. Można zauważyć ogólną regułę: im kto mniej rozumie z rzeczywistego, duchowego sensu uroczystości, tym większą wagę przykłada do jej oprawy. Homeryckie boje o koronkowe sukienki toczą ludzie prawie- lub wcale niewierzący, Oszalałe ciocie i wujkowie są gotowi zwiesić się jak Tarzan z żyrandola, żeby uchwycić kamerą lub aparatem fotograficznym moment położenia Hostii na języczku siostrzenicy, czy chrzestnej córki. Dają przez to dowód, że zupełnie nie rozumieją o co chodzi. Przecież dużo lepiej by było stać z tyłu kościoła i modlić się za dziecko, zamiast skupiać się na tym, co czysto zewnętrzne, nieważne.
Trudno się dziwić mnożącym puste znaki organizatorom Mszy pierwszokomunijnych. Może to być wyraz podświadomie przeżywanej bezradności. Zasiew Bożego życia wymaga troskliwej pielęgnacji. A tak często widać totalny brak zrozumienia tego faktu ze strony rodzin – głównych ogrodników. Te całkowicie świeckie, a czasami jeszcze obficie podlane alkoholem przyjęcia komunijne, w czasie których dziecko jest zupełnie nieważne, a jeśli ważne, to po to, by podkreślać, jakie jest wspaniałe, obsypywać je prezentami. A gdyby jakaś wspólna modlitwa, a gdyby jakaś własna decyzja na większe zaangażowanie w życie wiary? – to prawie niemożliwe w naszych katolickich domach…
Przesadzam. Nie jest tak źle. Iluż ojców wyspowiadało się pierwszy raz od lat dziesięciu przed Komunią dziecka! Ile cioć i dziadków? Ile było sensownych prezentów – nie rower, ale Pismo Święte, lub chociażby komputerowy program pozwalający poznać „Świat Biblii”. Ile jest decyzji na nie-oblewanie Komunii świętej. Ilu rodziców dzielnie przychodzi przez cały „biały tydzień” po pierwszej Komunii na każdą wieczorną Mszę, czasem nawet zwalniając się z pracy. Nie jest tak źle. Ale czy jest dobrze?
Nie znam recepty. Nie wiem, jak to wszystko powinno wyglądać. Przeciwnie do tego, co już zostało napisane, jestem przekonany, że i mały i duży człowiek potrzebuje celebracji, świętowania, zewnętrznego podkreślenia ważnych momentów w życiu: strojem, podniosłymi gestami, a nawet dłuższym czasem trwania ceremonii. Jedyne, co naprawdę wydaje mi się groźne, to nasze (rodziców i duszpasterzy) samozadowolenie: „było świetnie”.
A przecież NIGDY nie możemy mieć pewności, że dzieci naprawdę coś zrozumiały, czegoś autentycznie doświadczyły, a nie jedynie, jak papużki, wyuczyły się odpowiednich słów, min i gestów. Powinien w nas pozostać twórczy, Boży niepokój i gotowość do zmiany, do odejścia od utrwalonych schematów, jeśli te nie spełniają swojej roli. Myślę, że najważniejsze jest, abyśmy wszyscy – księża, katecheci, rodzice, zadawali sobie to podstawowe pytanie: dla kogo Pierwsza Komunia święta? Dla proboszcza, żeby był zadowolony? Dla siostry katechetki, żeby miała słodkie poczucie dobrze spełnionego obowiązku? A może trzeba się budzić po nocach i pytać, i modlić się: co mam zrobić, żeby dziecko cokolwiek zrozumiało z tego, w czym uczestniczy? Co zrobić, żeby nie skończyło się na „ładnym” połknięciu opłatka? Nawet skrajne umęczenie przygotowaniami nie gwarantuje, że zrobiliśmy to, co trzeba. Trzeba mieć odwagę zakwestionowania siebie. Może moja praca nie miała żadnego sensu? Co zrobić, żeby przyjęcie Komunii świętej stanowiło początek życia w komunii, czyli w zjednoczeniu z Bogiem?
Co zrobić?
ić?