Śródziemie Tolkiena
Tolkien nie lubił dzieł alegorycznych, powieści „z kluczem”. Zdecydowanie protestował np. przeciwko próbom interpretowania Pierścienia Mocy, jako przestrogi przed bronią atomową. „Władca pierścieni” nie zawiera w sobie z góry założonego przesłania, nie należy pytać „co autor miał na myśli”. Niesie jednak w sobie głębię i bogactwo przekraczające samą fabułę. Zamysłem Tolkiena było tworzenie mitu, zgodnie z koncepcją wypracowaną wspólnie z Clivem Staples Lewisem i grupką przyjaciół zbierających się w nieformalnym bractwie literackim „The Inklings”. W ich rozumieniu mit, to nie tyle fikcyjne, nieprawdziwe opowieści, ile forma przekazu tego, co niewyrażalne w inny sposób. Dlatego Lewis i Tolkien odważali się mówić o historii Jezusa Chrystusa jako o micie, tylko, że tym jedynym, który „stał się faktem”. Każda abstrakcja, system teologiczny odziera Jezusowy „mit” z jego oszałamiającego piękna i autentyzmu. Zamyka to, co jest samą rzeczywistością, w odrealnionych formułkach. Lewis próbował z dużym powodzeniem przywrócić Chrystusowi mityczny blask, przedstawiając go jako Aslana, „nieoswojonego lwa”, stwórcę i władcę baśniowej krainy Narnii. Zadaniem tak rozumianego mitu jest niesienie w sobie piękna i dotknięcie rzeczywistości absolutnej, rzeczywistości samej w sobie. W tym sensie fakt-mit Chrystusa jest najbardziej prawdziwą opowieścią o człowieku, w przeciwieństwie do utworów naturalistów typu Zoli i najbardziej prawdziwym przedstawieniem Boga, w przeciwieństwie do najlepszych nawet systemów teologicznych.
Śródziemie to nie tyle dekoracje do rozgrywającej się fascynującej fabuły. Raczej fabuła jest pretekstem do pokazania świata nie takiego, jaki znamy, lecz takiego, jakim być powinien. Wszechobecny w dziele Tolkiena mit złotego wieku, jest teologiczny. Świat wyszedł od Boga i od Boga – odszedł. Dlatego coraz bardziej się degraduje. Epoka Śródziemia zachowała jeszcze część pierwotnego piękna i mocy, szczególnie w elfach, w czarodziejach a także w największych ludzkich rodach. Jednak dalsze zmalenie i od-pięknienie jest nieuniknione. Dzieło Tolkiena to wynik niezgody na skarlałego człowieka i zbrzydzony, nieludzki, a właściwie nie-boski, świat. To jednocześnie źródło tęsknoty za innym światem. Tolkien z racji wierności wybranemu przez siebie gatunkowi literackiemu musiał zachować perspektywę pogańskich religii i Starego Testamentu – raj istnieje w przeszłości (choć Kraina Za Morzem jest niewątpliwie zasygnalizowaniem nadziei zbawienia). Uzupełnieniem tego ograniczonego spojrzenia są książki Lewisa. W „Opowieściach z Narnii”, „Trylogii Międzyplanetarnej” i „Rozwodzie ostatecznym”dochodzi on do ewangelicznego „nowego nieba i nowej ziemi” – świata przetworzonego, stworzonego na nowo w momencie paruzji – powtórnego przyjścia Chrystusa. Kto wątpi o chrześcijańskim sensie tolkienowskiej epopei, niech przeczyta opis stworzenia świata z „Silmarilliona” i nowelkę „Liść, dzieło Niggle’a” oraz listy, szczególnie te skierowane do Lewisa. Warto przypomnieć, że autor „Władcy pierścieni” był gorliwym katolikiem, a syna wychował na księdza.
Film ma sporo zalet. Z Tolkiena ocalało wiele mądrych sentencji i pięknych, pełnych głębokiego przesłania, scen. Bardzo dobre jest streszczenie fabuły „Hobbita” w prologu filmu. Zadziwiająco udatnie dobrano i ucharakteryzowano aktorów. Frodo – z ogromnymi brązowymi oczami, trochę chłopaczkowaty, a trochę nie z tego świata. Gandalf – prawie udało się zachować przedziwne połączenie jego pozornej zwykłości i ukrytej potęgi. Tak jak u Tolkiena czasem jest przyjacielski, a nawet figlarny, niekiedy zaś odsłania się jego wiekowa godność i moc, ta, którą mogą zaobserwować jedynie istoty żyjące w świecie duchowym. Krajobrazy Hobbitonu są prawdziwe – ładne, sielankowe, angielskie.[*uwaga dla pobożnej korekty – nie: anielskie!] Twierdza demona zła – Saurona i Isengard – wieża czarodzieja Sarumana – genialne! Dokładnie taki, jaki być powinien, jest Bilbo. Inni hobbici – Sam Gamgee, Merry, Pippin niezupełnie odpowiadają swoim pierwowzorom, ale niedaleko od nich odchodzą.
Mówiąc o Samie, trzeba już, niestety, wytknąć poważną wadę filmu. W książce Sam jest wiernym sługą Froda, zwracającym się do niego nie inaczej, jak „Master Frodo” (Panie). W filmie – jest kumplem Froda, trochę głupszym i posłusznym swemu koledze. Ta pozornie drobna zmiana odzwierciedla głębokie zafałszowanie sensu książki. U Tolkiena świat jest hierarchiczny. Istnieją istoty będące ze swej natury wielkimi i potężnymi. Ich wielkość pociąga za sobą obowiązek opieki nad słabymi i głupimi. Przekreślenie tego powołania, powoduje osobową degradację, ale jakiś ślad majestatu – pozostaje. Jeden z „Mędrców” – czarodziej Saruman, szukając własnej wielkości kosztem innych, karleje tak, że mizerny hobbit – Frodo, przewyższa go osobową godnością. Jednak pierwotna godność wymaga uszanowania. Frodo wobec znikczemniałego Sarumana przypomina hobbitom, że żaden z nich nie ma prawa podnieść ręki na tego, który „kiedyś był wielki”. C.S.Lewis wyraża tę myśl, dzieloną z jego przyjacielem Tolkienem, stwierdzając, że demokracja nie jest wartością, lecz lekarstwem na grzeszność władzy. Jednym z głównych przesłań Tolkienowskiego arcydzieła jest tęsknota za krainą szczęśliwości rządzoną przez dobrego i mądrego Króla. Na taką krainę WSZYSCY oczekujemy… W filmie rycerskość, galanteria, majestat, służba wielkości, wierność, honor – średniowieczne cnoty świadomie przywoływane przez oksfordzkiego mistrza, prawie nie istnieją. Pełna majestatu Tolkienowska „Rada wielkich” w filmie zmienia się w kłótnię przekupek, w której jedynie Frodo zachowuje godność. Filmowi Elrond i Cereborn wyglądają jak skrzyżowanie Japończyka z kotem. W książce ci najwspanialsi z elfów – to żywe monumenty.
Kolejną wadą filmu jest zafascynowanie efektami oraz nadmierne rozbudowanie (lub dodanie nieistniejących w książce) scen walki. Kiedyś, mając ochotę na obejrzenie dobrego filmu, zwróciłem się do panienki pracującej w wypożyczalni wideo, o poradę. Panienka gorąco poleciła jakieścośtam, „bo są tam świetne efekty specjalne”. Na moje pytanie, czy poza special effects jest w filmie cokolwiek godnego uwagi zareagowała karpiowatym rozchyleniem buzi, mówiącym: „o co księdzu chodzi??”. Jackson w swojej wersji Tolkienowskiej sagi bawi się technicznymi możliwościami. Robi to dobrze. Ale, kochaniutka, ja chcę obejrzeć „dobry film”, a nie „efekty specjalne”! Do badziewia rozszalałych specefektów dodano w jeszcze filmie wiele rozbudowanych ponad miarę, lub zupełnie abitralnie dodanych, scen militarno-łupucupowych (walka z trollem w podziemiach Morii, Wielki Uruk-hai, czrodziejsko-karatekowa walka Gandalfa z Sarumanem, itp). Filmowy Uruk-hai nieodparcie przypomina Predatora, przedwieczny potwór Balrog – Robocopa II. Widz oczekuje jeszcze na rekina ze Szczęk. Może pojawi się on w następnej części? Na przykład w Bagnach Umarłych? W epopei Tolkiena łupucupu-bęc odgrywa stosunkowo niewielką rolę. Ważniejszy jest nastrój, wybory bohaterów, świadomość wagi podjęcia proponowanego przez Opatrzność powołania, piękno dobra i brzydota zła. Tęsknota za PRAWDZIWYM światem istniejącym poza-, znanym nam, światem bylejakim. W filmie – wszelkie sceny siekaniny są przedłużone ponad miarę (np. walka z trollem), przy równoczesnym pominięciu ważnych, lecz nie wpisujących się w poetykę kina akcji, wątków książki (np. Tom Bombadill). W wypadku ekranizacji tak ogromnej powieści oczywista jest konieczność skrótów i przeróbek. Jednak film Jacksona, przez takie, a nie inne rozłożenie akcentów, ewidentnie fałszuje zamysł Tolkiena.
Częściowo zagubione zostało także inne istotne przesłanie powieści, mówiące, że każde poszukiwanie własnego wywyższenia powoduje zaprzedanie się złu. W książce Saruman próbuje rozgrywać własną partię, nieświadomie poddając się przez to Sauronowi. W filmie – jest po prostu posłusznym sługą Saurona.
Wadą filmu są aż karykaturalne sposoby ukazywania wewnętrznej, ukrytej potęgi, lub przemiany postaci. W filmie cudowna królowa elfów – Galadriel kuszona do przejęcia Pierścienia Mocy przeistacza się we frankensteinowe widmo. W książce – staje się ona jeszcze piękniejsza, niż była, tylko „strasznie” piękna.
Czy możliwe było ukazanie tych głębszych sensów na ekranie? Nie wiem. Może wewnętrzną, ukrytą treść powinna nieść w sobie muzyka? Może wtedy dałoby się uniknąć żenujących efektów graficznych? Może wtedy kraina Rivendell bardziej by przypominała rajski ogród, niż japoński ogródek, a Galadriel nie przeistaczała się w żonę Frankensteina?
Ktoś powie, że trzeba było uwypuklić wątki horrorowo-sensacyjne, żeby uzyskać uznanie publiki. Dla komercyjnego sukcesu było to rzeczywiście celowe. Jednak posługiwanie się w takim celu dziełem, które z założenia nie miało schlebiać masowym gustom, jest niemoralne. Tolkien miał wiele poblemów z wydaniem swej książki. Gdy ostatecznie doszło do druku, wydawca był przekonany, że drukuje arcydzieło skazane na brak czytelników. Przez kilkanaście lat po pierwszym wydaniu „Władca pierścieni” był prawie całkowicie nie znany. Dopiero w latach 60tych wybuchła moda na Tolkiena i trwa do dziś. Czy ekranizacja nie powinna naśladować postawy autora dzieła – wierności swym ideałom i nieszukania taniego poklasku?
A może przeniesienie na ekran „złocistości i czerwieni mitu” (określenie Tolkiena i Lewisa) jest w ogóle niemożliwe? Może. Więc dlaczego znany reżyser podjął się niewykonalnego zadania? Z pychy, czy dla pieniędzy?
Film mógł być gorszy. Wiele ułamków tolkienowskich skarbów w nim zostało zachowane. Jednak nie można do filmu odnieść Lewisowego motta z tytułowej strony amerykańskiego wydania epopei: „są tu piękności, które przeszyją ci serce”.
Nic ci serca nie przeszyje. Obejrzysz świetne efekty specjalne.