Kolędnicy kontra chalołińczycy, czyli: przyjdźcie za półtora miesiąca

    Francuski młodzian znalazł „żob”, zarobił „frik” i ucieszony odgrywa sobie „it”. Polski – dorwał dżoba, zarobił manyj więc puszcza hita. Chyba wszędzie na świecie widać wpływ anglosaskiej kultury w jej zwulgaryzowanej wersji amerykańskiej. Wpływ ten jest tym mocniejszy, im mniej odbiorca jest zakorzeniony we własnej kulturze, jak rzecz się ma np. w przypadku niektórych współczesnych polskich dziennikarzy. Liznął taki angielszczyzny i ją kopiuje do swej polszczyzny mizernej. Nie ma świadomości, że po polsku „molestować” to naprzykrzać się, a nie napastować seksualnie; „dramatyczna zmiana” oznacza „zmianę przerażającą”, a nie z angielskiego: zmianę dużą, wielką. Nie wie, że „eksluzywny” to „luksusowy”, a nie „wyłączny”. „Ekskluzywna transmisja” w jakimś TVpol znaczy, wbrew intencjom telewizyjnego gadacza (spikera), luksusowa transmisja, a nie, że TVpol ma wyłączne prawa do transmisji meczu. Jest wiele słów, które trzeba zapożyczyć z obcego języka, ale takie bezmyślne kopiowanie powoduje, że słowa tracą swoje znaczenie, no i jak mamy się zrozumieć? Kopiowanie dotyczy nie tylko języka. To także nowe zwyczaje: śpiewanie Happy Birthday zamiast Sto lat, McDonald, walentynki i, ostatnio niestety halloween.
    Można być zakorzenionym w polskiej kulturze, a jednocześnie doceniać walory innych. Słuchać rocka, nie krzywić się na McDonalda – tam nawet w zupełnie obcym miejscu, mam gwarancję, że wiem, co zjem. W USA są rzeczy wspaniałe. Nowy Jork – miasto dla  ludzi, którzy chcą i potrafią, gdzie ludzie wierzą, że jeśli się postarać, to wszystko jest możliwe (mam nadzieję, że ostatnia tragedia tego nie zmieniła). Sam uwielbiam „Matrixa”, lubię Harrego Pottera i polecam go znajomym (p.Rowling jest Angielką nie Amerykanką, ale książka z pewnością jest przykładem pop-kultury). Boję się jednak głupiego naśladownictwa niszczącego to, co w Polsce jest czasem dużo lepsze niż w Ameryce. Boję się plastikowej, RÓŻOWEJ  I W ZIELONE KROPKI, Statui Wolności na miejscu warszawskiej Syrenki. Boję się kopiujących wszystko co amerykańskie kretynów. Fala angloamerykańskiej pop-kultury przynosi, jak morska fala – rzeczy piękne jak bursztyn, obojętne jak piasek i obrzydliwe jak zgniłe śmieci. Od nas zależy, co weźmiemy do ręki. Sądzę, ze warto ze szczególnie potężnym rozmachem kopnąć w wodorosty przypływające z tą falą zwyczaje „halloween”.
    Polskie i katolickie zwyczaje związane z 1 listopada są czymś wyjątkowym. Rodzinne wizyty na cmentarzach mają charakter rzeczywistego odwiedzania bliskich ludzi. „Słuchaj, musimy jeszcze pojechać do cioci Krysi na Powązki”. Tak się przecież mówi. Nie „na grób”. Połączenie gospodarskich czynności pucowania i ozdabiania grobu z modlitwą, zapisywanie u bramy cmentarnej „wypominków” za zmarłych, śpiewy procesji, jarmarczne okrzyki handlujących chorągiewkami i krówkowatą „pańską skórką” (mniam mniam), chwila zadumy nad grobem i wspomnienia rodziców o nieznanych dziecku dziadkach. Trochę nostalgii, dużo przenikliwego listopadowego chłodu, ale nic z przerażenia, a nawet mało smutku. A wieczorem nad cmentarzami łuna od płonących zniczy, rozjaśniony tym światłem leciutki dym i złote liście na drzewach, choć więcej już pod drzewami. Od dziecka wchodzi w nas optymistyczne przeświadczenie, że ci zmarli gdzieś są. To prawda, że w tym wszystkim jest dużo pogaństwa. Wiele osób zachowuje się tak, jakby ważniejsza była dla zmarłego świeczka od Mszy świetej i modlitwy. Prawie wszyscy też zapominają, że 1 listopada to dzień ŚWIĘTYCH, a nie dzień zaduszny. Że święto Wszystkich Świętych to jak grób Nieznanego Żołnierza. Nie znamy ich, ale wiemy, że było ich wielu. Uświadamiamy sobie, że nie tylko ci nieliczni kanonizowani przez Kościół przeszli od razu przez śmierć do Szczęścia, ale że jest ich ogromna rzesza, między nimi może także bliscy, którzy teraz są naszą protekcją u Pana Boga. A tym z 2 listopada to z kolei ja mam pomagać w ich drodze oczyszczania się z wrośniętego przez całe życie brudu grzechów i wad, aby mogli bez wstydu rzucić się w ramiona Ojca. Nie wszyscy katolicy rozumieją różny sens tych dwóch eschatologicznych dni.
    To prawda, jest wiele niezrozumienia. Ale z pewnością przez te dwa święta dociera do bardzo wielu, chyba także do dzieci i niewierzących, coś bardzo ważnego: że po śmierci jest życie i że trzeba się do niego przygotować w naszym życiu-przed-prawdziwym-życiem.
    Halloween też pewnie kiedyś takie było. All Hallows Eve – wigilia dnia Wszystkich Świętych. Tylko, że staroangielska nazwa katolickiego święta skurczyła się do niezrozumiałego słowa w kraju przestawianym na protestantyzm, a sens święta skurczył się do zabawy w duchy. Teraz w USA (nie wiem jak w Anglii) to już tylko dzień wygłupów, przebierania się za zjawy, szkielety, i inne maszkary, wieszania świecących oczodołami masek z wydrążonych dyń. Zabawa? Tak, ale taka zabawa wnosi do podświadomości, szczególnie tej dziecięcej, poczucie, że z człowieka zostaje po śmierci tylko jakaś resztka, upiorne szczątki, kości, zgnilizna. Polskie trochę zadumane Zaduszki niosą w swej głębi optymizm, angloamerykańskie wygłupowe halloween – przerażenie śmiercią. Jeśli ktoś nie wierzy, niech sobie przypomni jakiekolwiek filmy związane z halloween – to zawsze jakiś obleśny koszmar.
    Sprawa nie jest błaha. Kościół w krajach Unii Europejskiej znany jest ze swojej przesadnej wręcz tolerancji dla różnych objawów współczesności. Jednak jakiś czas temu biskupi krajów unijnych wystosowali specjalny list poświęcony szkodom jakie wyrządza ta przychodząca zza oceanu moda. Biskupi podkreślają m.in.,  że w szerzeniu tej głupkowatej i szkodliwej zabawy duży udział mają przedsiębiorcy robiący złoty interes na kostiumach i innych halloweenowych gadżetach.
    Niedobrze. Gdy chodzi o pieniądze, głos rozsądku zazwyczaj zamienia się w głos wołającego na puszczy. Czy jesteśmy skazani na zalew chalołinów? Chyba jest jednak coś, co można zaproponować i dzieciom, i przedsiębiorcom, zamiast bezużytecznie pomstować. Olśniło mnie w zeszłym roku, gdy, zupełnie bez sensu, skarciłem dzieci, które przebrane przyszły na plebanię. Nagle zobaczyłem na ich twarzach zdumienie – „czego ten ksiądz od nas chce”? Dzieci to małpiatki. Bezrefleksyjnie naśladują wszystko, co im się spodoba, szczególnie to, co zobaczą w telewizji. Nie wiedzą, że robią coś głupiego, więc nie rozumieją zakazów. Ale, i tu przyszło do głowy rozwiązanie (tylko jak zwykle za późno): przecież za dwa miesiące Boże Narodzenie! Te same kostiumy można włożyć do śpiewania kolęd i odgrywania szopek. I też zbierać cukierki i drobniaki na gumę do żucia. I nasi kochani biznesmeni mogą robić interesy na sprzedaży gwiazd, turoniów, a nawet tych samych szkieletów i diabelskich rogów – śmierć i diabeł stanowią przecież tradycyjną cześć orszaku kolędników. Tylko nie teraz. Za dwa miesiące. Wtedy ta zabawa będzie miała zupełnie inny sens.

Show Buttons
Hide Buttons